W przestrzeniach katedry wrocławskiej możemy obejrzeć Pana wystawę sztuki sakralnej. Dlaczego akurat tytuł „Poszukiwanie nadziei”?
– Gdy przyszło doświadczenie łaski wiary, odmieniło zupełnie moje życie. I do teraz jest to całą nadzieją w tym świecie, w którym żyję. Ja tę nadzieję odnalazłem. Ale żyjemy w świecie dramatycznie odartym z nadziei. Wystawa jest pewnego rodzaju świadectwem, że można tę nadzieję odnaleźć w Jezusie Chrystusie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Jeśli chodzi o samo doświadczenie łaski wiary, o którym Pan mówi, co się wydarzyło, że do niego doszło?
Reklama
Wydarzało się życie wokół mnie, takie jakie ono było. Przede wszystkim były to lata 80., byliśmy osaczeni, a byliśmy młodymi ludźmi. Gdy braliśmy udział w spotkaniach opozycjonistów, ja byłem jednym z młodszych. A wtedy ludzie „zaprawieni w boju” mówili, że gdy komuna upadnie, to będzie rok 2050. Takie daty były najczęściej wymieniane. To pokolenie, z którego się wywodzę, przeszło totalną drogę. Moje życie było wtedy strasznie nieuporządkowane – piłem alkohol, paliłem marihuanę. Ta marihuana była bardzo mocna, doprowadzała do dużych stanów lękowych, które przeżywałem. I to wszystko składało się również na moje życie rodzinne. Miałem wtedy dziecko, później drugie. Nie byłem przygotowany do tego ojcostwa. Wszystko wokół było czymś, co trudno było ogarnąć, nie było czegoś stałego. Dochodziła do tego taka perspektywa, że nie masz gdzie mieszkać, tułasz się. I jeszcze inne dramatyczne rzeczy: ktoś umarł, ktoś zginął. Uczestniczyłem w walkach ulicznych a na tej ulicy np. kogoś zastrzelili.
Czy da się z tego otrząsnąć?
Trzeba się było wtedy otrząsnąć. Ale gdy malowałem obrazy, to malowałem takie stłoczone sylwetki ludzi w zamkniętych pomieszczeniach. Ja to nazywałem: internowani, górnicy. Potem pod wpływem różnych dynamicznych walk ulicznych, malując obrazy, wprowadzałem ten ruch. Sprawiło to, że z tych pomieszczeń statycznych, zamkniętych, które osaczały ludzi, zostały tylko piony i poziomy. I wtedy moja matka, która była niewierząca, powiedziała: „Mariusz, malujesz krzyże”. Patrzę i faktycznie na tych obrazach pojawiły się krzyże – jeden, dwa, pięć, siedem krzyży...
Czy to wywarło na Panu wrażenie?
Krzyż jeszcze nie był wtedy dla mnie znakiem Zbawienia. Ale sytuacja doprowadziła do tego, że wziąłem Pismo Święte do ręki. Ono też było akurat z krzyżem na grzbiecie. To było u mojego przyjaciela, który wtedy był niewierzący, nie czytał Biblii. Teraz jest bardzo wierzącym człowiekiem, bardzo oddanym Chrystusowi. Ale wtedy u niego tylko marihuanę paliliśmy. Wziąłem to Pismo Święte i zacząłem je czytać. Pod wpływem tego czytania doświadczyłem łaski wiary.
Może Pan o tym opowiedzieć?
Reklama
Byłem wtedy w podróży, czytałem fragment opisujący śmierć Jezusa na krzyżu. To słowo, które przeczytałem, poruszyło mnie. Myślę, że Duch Święty to sprawił. Zacząłem płakać w przedziale i to były łzy, których się nie wstydziłem. Ale wtedy jeszcze nie byłem wierzący. Wyszedłem na Dworzec Główny w Warszawie, później przed Pałac Kultury i wtedy w jednym momencie od stóp do głowy napełniła mnie wiara i pewność, że Jezus Chrystus jest Zbawieniem. I z tym doświadczeniem przyszedł pokój, który wypełnił całe moje serce. Wtedy nie żyliśmy w czasach pokoju i beztroski, wtedy człowiek żył w strachu. Ale mój lęk nagle zniknął i przyszło doświadczenie pokoju, które było czymś absolutnym. To było coś, czego doświadczyłem pierwszy i jedyny raz. To był pokój, który wypełnił mnie całego. I czułem obecność Jezusa Chrystusa – chociaż nie widziałem Jego sylwetki, ale cała Jego Osoba była przy mnie.
Nie wiedziałem nic o Kościele, o sakramentach ale bliskość Jezusa była tak oczywista, że Jego Zbawienie było też oczywiste dla mnie. Gdybym umarł wtedy na ulicy, już bym miał Boga w sercu, bo On przyszedł do mnie i napełnił mnie łaską wiary.
Minął rok, poszedłem do ks. Mirosława Drzewieckiego, już jako człowiek wierzący, przystąpiłem do sakramentów i zaczęła się moja droga wiary.
Co się zmieniło w Pana życiu?
Reklama
Powróciłem do żony, napisałem list, w którym ją przeprosiłem i pogodziliśmy się. Ale nie mieliśmy na życie. Gdy dostawałem jakieś zlecenie, nie byłem w stanie nic namalować. To był trudny okres, bo mieliśmy dwójkę dzieci. Ale byliśmy przy sobie. Madzia zawsze się modliła, ja zacząłem się modlić. Wtedy godzinami potrafiłem klęczeć i wielbić Boga. Wziąłem odpowiedzialność za rodzinę, próbowałem zarabiać pieniądze. Ale podjąłem też heroiczny bój o swoją pasję. I gdy pewnego razu usłyszałem na modlitwie: „Pracuj, chcę Ci błogosławić”, to wiedziałem, że mam malować. Gdy zacząłem malować z tą świadomością, wróciły do mnie te umiejętności, które miałem. I postanowiłem, że z malarstwa muszę utrzymać rodzinę. Udało się to. Urodziło się nam siedmioro dzieci, Madzia cały czas je wychowywała, nie zarabiała, bo nie miała jak. A mnie się udało przez te lata zarabiać na to, żeby utrzymać rodzinę, kupić mieszkanie i bez długów funkcjonować. Obroniłem to malarstwo, ale malowałem wszystko, co ktoś zamówił.
Co było najbardziej zaskakującego po doświadczeniu żywego Jezusa?
Gdy doświadczyłem łaski wiary, pierwsze co mnie zaskoczyło to fakt, że Chrystus do mnie przyszedł, ale to doświadczenie nie usunęło z mojego życia wolności i niezależności. Bo ja byłem artystą od początku i dla mnie wolność i niezależność były podstawą.
Udawało się to w czasach komuny?
Mimo że to była komuna, nie były łatwe czasy, ale żyłem wolnością rozumianą na swój sposób. A spotkanie Jezusa wcale nie usunęło z mojego życia tego doświadczenia niezależności i wolności, lecz je pogłębiło. Bardziej pokazało to jako horyzont, do którego człowiek ma zdążać; nie po omacku pewnych rzeczy dotykać, tylko doświadczać wartości w tym nieustannym dążeniu do wolności i chronieniu własnej niezależności. Bo człowiek musi być niezależny. To jest podstawa do tego, by sam o sobie stanowił, żeby mógł myśleć w sposób absolutnie wolny i niezależny. W tym świecie, w którym żyjemy, próbują nas różne systemy zniewalania wciągnąć w wir zwolnienia od używania własnego intelektu, umysłu, oglądania świata własnymi oczami. Nie tylko oglądania, ale umiejętności powiedzenia o tym po swojemu, nie lękania się ryzyka w swoim życiu. A to jest podstawa. I tego uczy sztuka. Bez ryzyka jej nie ma.
Jak fakt nawrócenia przyjęła Pana rodzina i znajomi?
Reklama
Gdy w 1985 r. uwierzyłem, przyjechałem z podróży i pierwsze kroki skierowałem do mieszkania mojej siostry. To było ok. godz. 3 nad ranem. Ona otworzyła mi drzwi a ja krzyknąłem: „Jezus żyje! Jezus jest Panem!”. Ona była przerażona, bo myślała, że zwariowałem. Była niewierząca i dalej teraz nie wierzy. Ale rozmawiamy o wszystkim, wspaniale współpracujemy. Nieustannie jest zaangażowana w projekty, które robimy dla ludzi, np. kolorowe podwórka. Robimy je już od 15 lat. Zresztą nie tylko ona, ale angażuje się w to wiele innych osób, razem z moimi dziećmi.
Skąd taki pomysł?
Zmieniamy przestrzeń przez kulturę, bo zrozumiałem, że kultura jest takim zastępczym obszarem łaski. W niej mamy szansę nieustannie się uczłowieczać. W kulturze poruszamy się przez własną wrażliwość. Musimy tę własną wrażliwość odnaleźć, żeby np. spotkać się z obrazem, który mamy zobaczyć. W inny sposób go nie odbierzemy. To jest siła kultury. Bóg jest oczywiście najwspanialszym Twórcą, a to, co my tutaj robimy, to zabawa w piaskownicy. Ale jak dzieci bawią się w piaskownicy, to jest to kapitalne.
Powróćmy jeszcze do wystawy. Co na niej zobaczymy?
Reklama
Na wystawie znajdują się obrazy malowane od 1983 r. Są one dobrane takim kluczem, żeby tematycznie były związane z życiem Pana Jezusa. Są tematy pasyjne, ale są też obrazy: „Narodziny”, „Matka”. Obrazy te związane są właśnie z tym moim osobistym doświadczeniem łaski wiary i próbą odnalezienia w malarstwie języka dla tego spotkania. Przez dwa lata po tym doświadczeniu, gdy próbowałem coś namalować, nic mi nie wychodziło. Obrazy były takie bardzo nachalne, momentami realistyczne. Ale gdy usłyszałem: „Pracuj! Chcę Ci błogosławić”, z tym słowem przyszło takie uwolnienie w sercu i pewność, że wszystko, co namaluję, będzie moim świadectwem. Że to nie musi być jakaś koniecznie nachalna relacja, tylko po prostu trzeba iść z nadzieją, ale też z ryzykiem, w cały ten obszar malarstwa, który zawsze był dla mnie intrygujący. Gdy zacząłem wtedy malować, zrozumiałem, że będzie to moje świadectwo.
– Jeden z obrazów zatytułowany „Zstąpienie” zwrócił moją uwagę. Czy może Pan coś o nim powiedzieć?
– Jest to obraz, który w bardzo mocny sposób mówi o sytuacji, w jakiej zaczynałem go malować, gdy w ogóle nie wiedziałem, że maluję Jezusa na środku. To była bardziej jakaś sylwetka nad otchłanią czerni. Ten obraz w zetknięciu z obrazami, np. „Ukrzyżowanie” z 2018 r., naprzeciwko którego wisi, czy „Ostatnią Wieczerzą”, jest inaczej malowany, w innej stylistyce a jednak razem tworzą bardzo wyrazistą całość. Jednorodny komunikat z nich wychodzi, że twórca nie musi dbać o tę tożsamość śladu, który zostawia poprzez podobność obrazu w prosty sposób. Tylko to podobieństwo wynika z czegoś więcej, z jakiejś siły. I to jest cecha kultury. Czasami obrazy świetnie namalowane „umierają” po latach. Patrzymy na coś, co jest tylko estetycznym doświadczeniem a nie przechodzi w fazę emocji. A czasem może być obraz, który nie jest tak sprawnie namalowany, ale ma siłę wewnętrzną i staje się coraz lepszy. Tak samo jest z rzeźbą, utworem muzycznym. Dla mnie taki weryfikator i jedyny kurator kultury to czas.