W stanie wojennym Grażyna Przybylska-Wendt przebywała w kilku ośrodkach odosobnienia, na kanwie tamtych przeżyć napisała sztukę o internowanych kobietach „Trzynasty dwunasty”. Gdy pod koniec lat 80. ubiegłego wieku nie udało się przywrócić demokratycznie wybranych władz Solidarności (należała do grupy domagającej się zwołania Komisji Krajowej w składzie z 1981 r.), wycofała się z działalności związkowej. W latach 90. zaangażowała się w działalność samorządową, co pomogło zarejestrować założone przez nią wcześniej w Płocku hospicjum. Ostatnio, wykorzystując swą wiedzę medyka sądowego, przygotowuje ekspertyzy dotyczące ofiar katastrofy smoleńskiej
W obronie krzyża
Przyszła na świat w Chojnicach, cztery lata przed wojną, ale czas okupacji spędziła w Krakowie. Powrót na Pomorze wiąże się dla niej przede wszystkim ze wspomnieniem harcerstwa, jeszcze tego przedwojennego – jak podkreśla. – Nie było większej radości i zapału niż chodzenie na zbiórki i uczestniczenie w obozach. Po prostu świetna szkoła życia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
W 1949 r., gdy ojciec, bankowiec, został oddelegowany do Białegostoku, przyszedł najbardziej ponury okres w jej życiu, ale też pierwsze doświadczenie solidarności. – To była X klasa, podczas lekcji geografii, którą prowadziła nasza wychowawczyni, weszło kilku panów i jeden z nich kazał nauczycielce zdjąć krzyż ze ściany. Ona odmówiła, ale zrobiła to jedna z uczennic. Nasza pani zniknęła bezpowrotnie nie tylko ze szkoły. Za dwa dni jedna z koleżanek przyniosła obrazek z Piotrem Skargą, który trzymał w ręku krzyż, i ja – byłam najwyższa w klasie – powiesiłam go na ścianie. Na reakcję nie trzeba było długo czekać – pani Grażyna jest przekonana, że uczennica, która zdjęła krzyż, doniosła dyrektorowi, co się stało, a ten zjawił się w klasie i kazał się przyznać winowajczyni, grożąc rozwiązaniem klasy. Nie ukrywa, jakim przeżyciem dla niej było podjęcie decyzji, ale jeszcze większym, gdy już stojąc, zobaczyła, że wstają kolejne koleżanki i tak cała klasa. Na dyrektorze też zrobiło to wrażenie, nie wyciągnął konsekwencji. – Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że jak nas jest dużo, to coś się da zrobić – podsumowuje tamto doświadczenie późniejsza działaczka Solidarności.
Działalność zawodowa
Studia medyczne zaczęła w Białymstoku, a skończyła w Łodzi i tam też rozpoczęła pracę w Zakładzie Medycyny Sądowej, żeby później zmienić sądówkę na anestezjologię. To było duże wyzwanie, bo dopiero zaczęto stosować w Polsce nowe metody, i to – jak wspomina dr Przybylska-Wendt – nie bez problemów: – Wtedy doświadczyłam, co to znaczy solidarność zawodowa, gdy bowiem ktoś z anestezjologów znalazł się w sytuacji, z którą nie umiał sobie poradzić, wystarczył telefon do jednego z kolegów i natychmiast wszyscy śpieszyli mu z pomocą. Pracę anestezjologa kontynuowała w nowo wybudowanym na początku lat 70. szpitalu w Płocku. Później przez 11 lat była jedynym medykiem sądowym na terenie miasta i województwa. – Po okresie internowania niby zwrócono mi ten etat – mówi – ale byłam izolowana, nikt nie mógł się ze mną kontaktować, nie miałam zleceń i etat zabrano.
Reklama
Wróciła do swojej drugiej specjalizacji i zaczęła jeździć w karetce pogotowia, ale zbyt wyczerpująca praca skończyła się zawałem. Powróciła do szpitala z pensją okrojoną ze wszystkich dodatków, a więc mimo stażu pracy, dwóch specjalizacji i doktoratu – prawie na poziomie salowej. A ona po śmierci męża musiała utrzymać dwie córki, próbowała więc szukać innych możliwości pracy. I tak założyła poradnię przeciwbólową. – Zetknęłam się wówczas z wieloma osobami potrzebującymi stałej pomocy, więc na bazie tej poradni zaczęłam organizować hospicjum domowe, które prowadziłam społecznie przy udziale wolontariuszy przez 8 lat – wspomina.
Nie mogła też pozostać obojętna, gdy w katastrofie smoleńskiej zginęło tak wiele bliskich jej osób. Nawiązała więc kontakt z zajmującym się badaniem jej przyczyn zespołem parlamentarnym i – wykorzystując wieloletnie doświadczenie medyka sądowego – na kolejne konferencje naukowe przygotowuje analizy dotyczące rodzaju obrażeń ofiar katastrofy, które mogą pomóc ustalić jej faktyczny przebieg. To dla niej jakby kontynuacja tamtej solidarności sprzed lat, wśród ludzi starających się wyjaśnić tę tragedię odnalazła bowiem atmosferę wzajemnej życzliwości, otwartości, zaufania i bezinteresownego zaangażowania, w jakiej 35 lat temu rodziła się Solidarność.
W Komisji Krajowej
Reklama
Najpierw była Solidarność służby zdrowia. Jej centralnym punktem był płocki szpital i działalność w Regionie Płockim, z którego dr Przybylska-Wendt została delegatem na I Krajowy Zjazd, a ten wybrał ją do najwyższych władz związku. – Będziemy mieć jedną dziewczynę i już – skwitował ten wybór Lech Wałęsa i przydzielił jej resorty, którymi miała się opiekować: służbę zdrowia, kulturę, ochronę środowiska, oświatę, chemię, emerytów, rencistów, młodzież, harcerstwo... – już sama nie pamięta, ile tego było. W praktyce ta opieka polegała na tym, że wysłuchiwała różnych postulatów, pretensji i skarg osób, które przyjeżdżały z całej Polski w imieniu różnych grup, ale też swoim własnym, a działo się to w jednym wąskim pokoju, gdzie siedziało całe prezydium. – Wszyscy na ogół palili papierosy, więc ciemno było od dymu, nad każdym z nas stała grupa petentów, wszyscy mówili naraz i wszyscy chcieli od razu – wspomina pani Grażyna.
Były też wyjazdy, te w Polskę, np. dla gaszenia strajków, i zagraniczne. Pierwszy raz została wydelegowana do Rzymu na Kongres Polonii Świata i spotkanie z włoskimi związkami zawodowymi. Na początku była przerażona, bo do tej pory zagranicą były dla niej, jak dla większości Polaków, demoludy, ale doskonale sobie poradziła, taki był wówczas entuzjazm wokół Solidarności w krajach Zachodu, że nawet nie były potrzebne żadne przemówienia. Najbardziej zapamiętała parę włoskich związkowców, która się nią opiekowała, zwłaszcza że po kilku miesiącach usłyszała ich nazwiska wśród przywódców Czerwonych Brygad. – Ja jechałam w imieniu Lecha Wałęsy, bo to on otrzymał zaproszenie, a co by było, gdyby wybrał się tam osobiście? – zastanawia się do dziś.
Jeszcze dwukrotnie była wydelegowana za granicę: na spotkanie ze związkowcami we Francji i do krajów skandynawskich, żeby załatwić sprzęt dla niepełnosprawnych. Ten ostatni wyjazd był zaplanowany na 14 grudnia 1981 r., więc zamiast do Szwecji czy Norwegii trafiła do kolejnych obozów dla internowanych.
„Trzynasty dwunasty”
Reklama
Tak Grażyna Przybylska-Wendt zatytułowała sztukę, którą napisała na podstawie przeżyć w Strzebielinku, Fordonie, Gołdapi i Darłówku. Została ona wystawiona w Płocku przez Teatr Dramatyczny im. Klemensa Szaniawskiego, a jej premiera odbyła się w 2006 r. Miała bardzo przychylne recenzje, można było ją obejrzeć ponad 20 razy, także w innych miastach, m.in. w Warszawie, Łodzi i Gołdapi. Ostatnio zainteresowanie nią minęło. Gdy niedawno dzwoniłam do teatru z zapytaniem, gdzie i kiedy będzie w najbliższym czasie zaprezentowana, usłyszałam, że nigdzie, bo nie ma teraz zapotrzebowania na martyrologię. Tyle że martyrologii jest tam akurat najmniej, a najwięcej zdecydowanej i solidarnej postawy, świetnej organizacji, a i sporo humoru. I choć oczywiście Wigilia kobiet izolowanych od swoich rodzin i środowisk była niezwykle smutna, to przecież potrafiły one wyciągnąć rękę z opłatkiem do pilnującej ich funkcjonariuszki (zagranej m.in. przez Grażynę Zielińską, czyli babkę zielarkę z „Rancza”). Sama z zainteresowaniem obejrzałam sztukę na płycie, która notabene zginęła podczas przeprowadzki Europejskiego Centrum Solidarności. Znalazła się tam dlatego, że Video Studio Gdańsk Fundacja Filmów i Programów Katolickich zaproponowała, aby zaprezentować ją na otwarcie nowej siedziby ECS, co wydawało się świetnym pomysłem. Cóż, tylko się wydawało.
Nie jest to pierwszy ani ostatni utwór literacki Grażyny Przybylskiej-Wendt. Ma ich sporo na swoim koncie: wiersze, teksty kabaretowe, bajki dla dzieci, książki wspomnieniowe. W ostatnim tomiku wierszy „Strofy życiem pisane” kreśli swój świat w różnych barwach, choć najczęściej w kolorze nostalgicznej zadumy, tak jak w wierszu „Mrzonka”: „Biegłam ku ludziom i słońcu/ lecz ciemno było i pusto/ Biegłam do ciebie, do nich,/ a wy... odeszliście/ Biegłam do marzeń idei,/ przestały istnieć/ Jaki więc sens miał/ bieg mojego życia?”.
W kręgu rodzinnym
Najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa? Czterolatka zapamiętała pierwsze bombardowanie w Krakowie, a także patriotyczne piosenki i wierszyki, których uczyła dzieci mama. Podkreśla, że jej głęboka wiara miała duży wpływ na starszą o 8 lat siostrę Urszulę, która po skończeniu prawa wstąpiła do klasztoru Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego w Pniewach. Pani Grażyna wspomina, jak to rodzice martwili się, że córka, idąc do klasztoru, odgradza się od świata, a tymczasem to ona, gdy została matką generalną (a pełniła tę funkcję przez 12 lat) zwiedziła szmat świata, i założyła domy urszulańskie na kilku kontynentach. I to ona sprowadziła ciało – dziś świętej – m. Urszuli Ledóchowskiej do Polski. Za jej kadencji klasztor w Pniewach objął też patronatem płockie hospicjum, założone w 1987 r. przez dr Grażynę, które nosi imię św. Urszuli Ledóchowskiej. Z dumą mówi więc o siostrze i o ojcu, który jako 19-latek wstąpił ochotniczo do wojska i brał udział w wojnie z bolszewikami. Dowiedziała się o tym dopiero po jego śmierci pozostawionych dokumentów, wśród których znalazła też informację o przyznanych mu z tego tytułu odznaczeniach.
Rodzina zawsze była i jest bardzo ważna dla dr Przybylskiej-Wendt, dlatego boleje nad tym, że jej dwie córki mieszkają z rodzinami na Sardynii i rzadko się z nimi widuje. To cena, jaką do dziś płaci za swoją działalność w Solidarności. W stanie wojennym i tuż po nim tak utrudniano im start w dorosłość, że nie wytrzymały presji, wyjechały z Polski, wyszły za mąż za Włochów i tam ułożyły sobie życie. Dba jednak o to, żeby wnuki znały historię Polski, również tę najnowszą, w której tworzeniu sama ma spory udział.