Pod koniec 1938 r., w chwili gdy uwaga europejskiej opinii publicznej skupiona była na pogromie Żydów w Niemczech (noc kryształowa), już od kilkunastu miesięcy odbywała się zaplanowana przez sowieckie władze akcja prześladowania i wyniszczania ludności polskiej. Za wschodnią granicą II RP trwała właśnie jedna z największych fal sowieckiego terroru – tzw. jeżowszczyzna (od nazwiska szefa NKWD Nikołaja Jeżowa), w ramach której postanowiono dokonać masowego ludobójstwa na polskiej mniejszości, która liczyła wtedy ponad 1 mln osób. Według oficjalnych danych, zebranych na podstawie wpisu w paszporcie narodowości polskiej, liczba ta sięgała ok. 780 tys.
Mordercza mistyfikacja
Reklama
Nienawiść Stalina do Polaków i Polski po przegranej wojnie była oczywista, zwłaszcza że klęska bolszewików w 1920 r. zawiniona była w dużej mierze przez niego samego. Po nieudanym eksperymencie z tzw. polskojęzycznymi rejonami narodowościowymi Juliana Marchlewskiego na Ukrainie i Feliksa Dzierżyńskiego na Białorusi, które miały służyć sowietyzacji polskiej mniejszości, w tym ateizacji, w połowie lat 30. XX wieku postanowiono polski problem rozwiązać innymi środkami, tym bardziej że Polacy okazali się wrogami kolektywizacji i bronili swej wiary. Zlikwidowano namiastki polskiej autonomii oraz skazano Polaków na masowe deportacje, by w końcu poddać ich masowemu, systematycznie przeprowadzanemu ludobójstwu. Zdaniem rosyjskiego historyka prof. Nikołaja Iwanowa, Stalinowi potrzebny był straszak, który mógłby wykorzystać dla sparaliżowania całego sowieckiego społeczeństwa. Polacy nadawali się do tego celu najlepiej. Przede wszystkim dlatego, że II RP jako kraj mający granice z ZSRR i niedawny wróg była postrzegana przez Stalina jako potencjalny agresor, choć między państwami obowiązywał przecież podpisany w 1932 i przedłożony w 1934 r. pakt o nieagresji, a polskie władze konsekwentnie odmawiały Hitlerowi wsparcia w planowanej na II połowę lat 30. agresji na Sowiety. Liczono się także z tym, że w wypadku wojny Polacy mieszkający w ZSRR odegrają rolę V kolumny, czyli podejmą działania przeciw Sowietom. Stalin świadomie rozbudzał antypolskie nastroje, a oficjalna propaganda kreowała naszych rodaków na zdrajców i buntowników. By uwiarygodnić wrogość polskiej mniejszości do sowieckiej władzy, dokonano mistyfikacji. Otóż oficjalnym celem tzw. operacji polskiej miała być walka z agentami polskiego wywiadu i członkami „kontrrewolucyjnej dywersyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej”, która miała rzekomo w nieprzerwany sposób nadal działać na obszarze ZSRR od czasów I wojny światowej. POW istniała jako realna siła na terenie Sowietów do 1920 r., miała swój udział w klęsce bolszewików i to wykorzystał Stalin. Nawiązując do tej nazwy, chciał pokazać, że przegrana w 1920 r. wynikła przede wszystkim z działalności polskich szpiegów, udających gorliwych komunistów. Polski wywiad miał w latach 30. swoich agentów wśród Polaków mieszkających w ZSRR, ale zagrożenie szpiegowskie było „absurdalnie wyolbrzymione” przez aparat terroru. Według szacunków NKWD, liczba agentów miała sięgać ponad 100 tys., a mieli oni opanować wszystkie instytucje, począwszy od Biura Politycznego, przez wojsko, „aż do żłobków”. Agentami mieli okazać się nawet członkowie KPP, która była de facto sowiecką agenturą. Od tego momentu każdy Polak stawał się podejrzany tylko dlatego, że był Polakiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Polacy na „śmietniku Moskwy”
Reklama
Od połowy lat 30. Polaków deportowano na wschodnią Ukrainę, a następnie do Kazachstanu. Przesiedlenia te objęły w pierwszym rzędzie rodaków z rejonów przygranicznych, z powodów, o których była już mowa. Stepy Kazachstanu stały się w okresie „operacji polskiej” głównym obszarem osiedlania Polaków z powodu skutków kolektywizacji, która na tym obszarze doprowadziła do drastycznego wyludnienia (głód i epidemie). Dlatego właśnie angielski reporter Colin Thubron w książce pt. „Utracone serce Azji” nazwał Kazachstan „śmietnikiem Moskwy”. Tak wspomina podróż i przyjazd do Kazachstanu deportowana z rodziną 6-letnia wówczas Maria Andrzejewska: „Jechaliśmy pociągiem towarowym. Wzięliśmy ze sobą krowę (...). Mama biegała na każdej stacji ją doić. Tak żywiliśmy się całą podróż mlekiem i sucharkami. Wysadzili nas na pustym miejscu, ani jednego domu tam nie było, tylko słup, na którym było napisane: Posiołek numer 2. Od razu pojawili się policjanci z pistoletami. Kazali nam wysiadać i wypakowywać rzeczy. Mężczyźni chwycili się za głowy, mamy zaczęły krzyczeć i płakać. Tam chyba niebo drgało, nie tylko ziemia. Na całe życie zapamiętam ten krzyk! Chwyciłam się spódnicy mamy i stałam przerażona. Ludzie myśleli: jeśli macie strzelać, to strzelajcie szybciej. (...) Pod wieczór przyjechały samochody z namiotami. Przywieźli duże namioty na 5-6 rodzin każdy. W naszym namiocie było 10 rodzin”. Pierwszą zimę przeżyli w prowizorycznych ziemiankach, które sami sobie musieli wybudować. Nie mieli prawa do zmiany miejsca zamieszkania, a każda wioska była obsadzana funkcjonariuszami NKWD.
Represje nie ominęły KPP, która decyzją Kominternu została w 1938 r. rozwiązana, a zaproszeni wcześniej do Moskwy polscy komuniści zostali zamordowani (3-5 tys.). Na 100 członków tej partii zginęło 69. Przy życiu zostali ci, którzy przebywali w polskich więzieniach. Prof. Iwanow twierdzi, że żadna partia należąca do Kominternu nie została tak „zmasakrowana” jak KPP. Obok jej członków ofiarami terroru byli także polscy komuniści znajdujący się na wysokich szczeblach władzy sowieckiej. Jedną z nich był niejaki Stanisław Kosior, wysoki funkcjonariusz partii bolszewickiej, przez 10 lat rządzący republiką ukraińską, odpowiedzialny za wielki głód, zastępca przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych, którego okrzyknięto „wrogiem ludu”. Przed śmiercią na jego oczach funkcjonariusze NKWD zgwałcili córkę Tamarę, która popełniła później samobójstwo.
Polowanie na Polaków
Reklama
Komórki NKWD mobilizowane przez samego Stalina i Jeżowa do „wytężonej pracy” przeciwko „polsko-szpiegowskiemu brudowi” zaczęły traktować Polaków jak „zwierzynę łowną”. Doszło nawet do tego, że wyszukiwano ich nazwiska w książkach telefonicznych, w kadrach zakładów pracy czy na listach lokatorów, a w polskich miejscowościach organizowano łapanki. Aresztowani byli poddawani brutalnemu śledztwu. Bito ich biczami, pałkami, bagnetami, pistoletowymi kolbami, a nawet wykorzystywano elektryczność, każąc trzymać w rękach przewody elektryczne bez izolacji. Dręczeni, złamani ludzie przyznawali się do wszystkiego, czego oczekiwali przesłuchujący ich funkcjonariusze NKWD: że są członkami POW i polskimi szpiegami, że są „hitlerowcami, faszystami”, którzy dostawali „hitlerowskie marki”, pielęgniarki przyznawały się, że z polecenia tej organizacji truły sowieckie dzieci, kołchoźnicy – że podpalali zagrody i stodoły, a robotnicy – że niszczyli maszyny. Zmuszano ich także do podawania nazwisk swoich rzekomych towarzyszy z „siatek POW”, co rozkręcało kolejną spiralę aresztowań. Represje spadały też na rodziny „polskich szpiegów”. Aresztowano ich żony, które często wysyłano na kilka lat do łagru (wiele z nich nie przeżyło). Dzieci natomiast albo były umieszczane w obozach (powyżej 15. roku życia), albo jako tzw. bezprizorne, czyli bezdomne, błąkały się po wsiach i miastach, aż w końcu lądowały w sierocińcach, gdzie panowały głód i przemoc i gdzie starano się wyrugować z nich polskość. Wzrastająca masa aresztowanych i skazywanych sprawiała, że w wielu przypadkach ludzi najpierw mordowano, a dopiero później zatwierdzano wyroki. Wśród ofiar sporą grupę stanowili księża katoliccy.
Polaków mordowano tradycyjną metodą, czyli strzałem w tył czaszki, ale zdarzały się także masowe rozstrzeliwania, zabijanie kijami, topienie w rzece. Mordowano ich w więzieniach, lasach, we wsiach, w łagrach, na terenie opuszczonych kościołów i klasztorów, a potem wrzucano ich do dołów na pustkowiach, do rzek lub wieziono do miejsc masowych „grobów” ofiar, np. w Bykowni, gdzie ciała wrzucano jedne na drugie do dołów.
Tym, co zasadniczo różni Holocaust żydowski od polskiego z lat 30., jest pamięć. O tej historii nie można przeczytać ani w podręcznikach szkolnych, nawet w tych wydanych po 1989 r., ani usłyszeć szerzej w mediach. „Pomnikiem” ofiar „operacji polskiej” jest brzozowy krzyż na cmentarzu w Dołbyszu (wcześniej Marchlewsk), czyli stolicy zlikwidowanego autonomicznego rejonu.