Tak zaczynała się wizerunkowa klęska Polski, trzecia po militarnej i politycznej. W niepełne dwa miesiące od radosnej defilady ulicami Londynu, 1 sierpnia 1946 r., w kierunku wojskowego cmentarza na Powązkach, przeszła przez Warszawę inna parada – Parada Łez. Popatrzmy na to wydarzenie oczyma jednej z jego uczestniczek – Haliny Komierowskiej. Zostawiła ona garść spisanych w zeszycie wspomnień. Ich bohaterkami są cztery matki, z których każda straciła w powstaniu jednego lub dwóch synów.
Samą autorkę nieszczęście to spotkało rok wcześniej. Andrzej Komierowski ps. Andrzej, żołnierz elitarnego oddziału AK „Osa”-„Kosa”, został aresztowany podczas ślubu swojego kolegi w kościele św. Aleksandra w Warszawie 5 czerwca 1943 r. Przesłuchiwany na Pawiaku został rozstrzelany 17 września na terenie „Gęsiówki”. Była to wielka tragedia polskiego podziemia – zostało ujętych przez Niemców, torturowanych i zamordowanych kilkudziesięciu młodych ludzi największych nadziei. Za nieostrożność i brawurę płaciło się wówczas cierpieniem i życiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Druga z matek to bratowa Haliny Komierowskiej – Bronisława Michałowska, nazywana we wspomnieniach domowym imieniem Nuna. Jej syn Ludwik ps. Wania, a wśród bliskich Ludek, żołnierz batalionu „Parasol”, został pochwycony przez Niemców w samych początkach powstania i rozstrzelany wraz z innymi Polakami u podnóża skarpy ursynowskiej we wsi Wolica. Dziś do tego miejsca dociera już nowa stołeczna dzielnica Wilanów. Ofiary miały zagipsowane usta i skrępowane ręce. Ludwika rozpoznano po kwicie z pralni, który zachował się w kieszeni marynarki. Odnalezienie i identyfikacja zwłok były całkowicie przypadkowe.
Pierwsze wrażenie z okaleczonej Warszawy
W przededniu rocznicy wybuchu powstania obie panie przyjechały pociągiem z Łodzi, dokąd przeniosła się duża część mieszkańców Warszawy. Oddajmy głos autorce wspomnień – Halinie Komierowskiej.
Reklama
„31 lipca [1946 r.] wyjechałyśmy obie z Nuną do Warszawy. Na miejscu byłyśmy o 8-ej wieczór. Nuna bała się wrażenia, jakie na mnie zrobi Warszawa. Ja sama lękałam się trochę tej wyprawy. Miałam w oczach taką Warszawę, jaką opuszczałam przed dwoma laty: całą w łunach i dymach pożarów, całą w ruinach i zgliszczach. Tymczasem co za radosna niespodzianka! Przez okna tramwaju widzę domy. Stoją szeregiem całe, pokaleczone tylko, zamieszkałe. Aleje Jerozolimskie żyją. Krótkowzrocznymi oczami sięgam poprzez zieleń drzew w głąb bocznic i mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Co za szczęście, że tyle jednak ocalało, dzięki Ci, Boże! Na Marszałkowskiej rozstajemy się z Nuną, wysiadam przy Wilczej i wędruję do Staszewskich [zaprzyjaźniona rodzina] na Skorupki. Wiedziałam, że mieszkają w swoim dawnym mieszkaniu, tylko nie od frontu, bo front został zbombardowany, ale wszedłszy w wylot ulicy, stanęłam bezradna. Przecież tu nie ma żadnego śladu siedziby ludzkiej. Kompletne rumowisko, przez które się znaczy coś jakby ścieżka wydeptana stopami ludzkimi. Przed sobą ujrzałam kilkoro ludzi. Dokąd oni idą? – myślałam. I oto zobaczyłam ze zdumieniem, że znikają wśród ruin, a więc ludzie tu mieszkają. Ruszyłam więc odważnie naprzód, to wspinając się na rumowisku, to zbiegając w dół, i oto ujrzałam szczątki bramy wjazdowej N. 14. Na środku podwórka wśród resztek cegły figura Matki Boskiej, a u stóp jej grządki kwiatów. Ruszyłam na 3-cie piętro niegdyś poprzecznej oficyny ocalałej z całego pięknego domu (...)”.
Matki spłakane, żałosne
Następnego dnia do przybyszek z Łodzi dołączą kolejne matki opłakujące synów, mieszkające w tym, co po Warszawie zostało. Są to Jadwiga Wasserbergerowa i Maria Saska. Syn pierwszej z nich – Zdzisław „Smok”, plutonowy w batalionie „Zośka”, poległ 14 września przy ul. Szarej na Powiślu. Z kolei Bohdan Saski „Bohun”, kapral 1. kompanii batalionu „Parasol”, zginął w pałacu Krasińskich podczas bombardowania.
Powróćmy do zeszytu wspomnień.
„Nazajutrz rano wstąpiła po mnie Nuna i ruszyłyśmy piechotą na punkt zborny pod ocalały gmach Banku Towarzystw Spółdzielczych [Dom pod Orłami], gdzie miałyśmy się spotkać z panią Saską, matką kolegów drużynowych Jędrka i Ludka. Stałyśmy właśnie pod tym domem, z którego wyszedł Ludek po swoje przeznaczenie. Po chwili zajechało auto ciężarowe «Parasola», wdrapałyśmy się na nie i ruszyłyśmy na cmentarz wojskowy. Drogę przez pustynne getto wspominam jako jakiś sen koszmarny.
Reklama
Na cmentarzu ogarnęło mnie rzewne uczucie. Te ogromne kwatery mogił powstańczych jedna przy drugiej, jednakowo ubranych kwiatami, tak jak jedna myśl, jeden zapał święty wiódł ich do śmierci ofiarnej. Tu kwatera «Parasola», tam «Zośki», a wszędzie matki spłakane, żałosne. Odszukałam mogiłę Tadeusza Mirowskiego – «Oracza». Tuż obok spoczywa Zawadzki [Tadeusz Zawadzki – «Zośka»], przewodnik młodzieży, co mógł stać się gwiazdą przewodnią swego pokolenia. Myśl moja uleciała do [imię nieczytelne], jego współpracownika i ucznia. Dalej mogiła Romockich, przy niej pochylona tragiczna postać matki. Z sercem przepełnionym żałobą wracam do mogił «Parasola». Pani Saska przyćmionym głosem przekonywa Nunę, że powinna tu sprowadzić prochy Ludka. Jada zapatrzona w przestrzeń marzy o tym, jak to ona pochowa swojego Zdzicha tu, obok kolegów. Jakże szczęśliwe wydają się jej te matki, które wiedzą, gdzie spoczywa ich dziecko, mogą pielęgnować jego mogiłę, obcować z nią.
Pod krzyżem powstańczym odbywa się uroczystość żałobna. Wracamy w milczeniu do naszego auta. Wysiadam z Nuną po drodze i odbywamy pielgrzymkę na Powiśle do naszych ruin. Nuna prowadzi mnie na Szarą, gdzie wśród zwalisk domu, w którym miał jakoby zginąć Zdzich, Jada urządziła symboliczną mogiłkę. Zapalamy świeczkę umieszczoną w głębokiej szczelinie obok krzyża i spuszczamy w dół nasze wiązanki kwiatów. Na obiad jedziemy do Jady na Mokotów. Jest i pani Romocka”.
Jadwiga Romocka była matką dwóch powstańców warszawskich. Są oni najbardziej znani ze wszystkich tu wspominanych bohaterów. Żaden z nich nie przeżył powstania. Pierwszy to Andrzej, dowódca 2. kompanii „Rudy” batalionu „Zośka”, ps. Morro. Drugi to Jan, posługujący się w konspiracji imieniem Bonawentura. Pod tym imieniem jest znany także jako autor przejmujących wierszy. Na cztery dni przed swoją śmiercią dostał jeszcze awans na pierwszy stopień oficerski. Zginął jako podporucznik. Ich matka – pani Jadwiga, aby się utrzymać, przez wiele lat po wojnie sprzedawała dewocjonalia w kościele św. Michała na warszawskim Mokotowie.
Po obiedzie pani Halina odwiedza inną swoją przyjaciółkę, leżącą w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Posłuchajmy, co mówi o tej wizycie:
Reklama
„Maniusię widzę po raz pierwszy od jej powrotu z Ravensbrück i Murnau. Wygląda ładnie. Rozmawiamy bez końca, w podwójnej separatce Maniusia jest sama, więc nikt nam nie przeszkadza, gdy wspomina radosną chwilę przywitania ze swoimi chłopcami; czuję, że ogarnia ją jakby zawstydzenie wobec mnie. Kochana Maniusia, dziś jedyna moja najlepsza przyjaciółka”.
Dziś w pełni tego nie zrozumiemy. Tak kończył się już dla pani Haliny ten rocznicowy dzień.
Warszawski 1 sierpnia
Od wczesnego dzieciństwa pielgrzymowałem tego dnia z moim ojcem Marianem na wojskowe Powązki. Ojciec był absolwentem Państwowego Gimnazjum Męskiego im. Stefana Batorego, maturę zdał w 1938 r. Chodząc wśród brzozowych krzyży, czytał imiona szkolnych kolegów i ożywiał swoje wspomnienia. Z tych wędrówek najlepiej zapamiętałem dwóch braci: Jana i Tadeusza Wuttke. Byłem wówczas uczniem szkoły podstawowej i na lekcjach geografii korzystaliśmy z atlasu opracowanego przez ich ojca – prof. Gustawa Wuttke. Tego dnia, po przekroczeniu bramy cmentarnej, wchodziło się do innego świata. Zwykli, szarzy ludzie zmieniali się – inne twarze, błyszczące oczy, a nawet sylwetki jakby się prostowały, wszyscy nabierali ducha. Panował nastrój skupienia, powagi, modlitwy, a także dumy z historii naszego miasta, naszego narodu. W jednej chwili opadało z nas błoto szyderstwa i komunistycznej propagandy, ale ten dzień musiał wystarczyć na cały rok. Znajomi z pracy czy sąsiedzi spotykani wówczas na wojskowych Powązkach stawali się nam bliżsi, bardziej przyjaźni. Podobne zjawisko objęło warszawiaków, którzy wyszli na ulice i place śródmiejskich dzielnic Warszawy wieczorem w przeddzień pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, i trwało dużo, dużo dłużej.
Obce grzechy
Reklama
W obchodach powstańczej rocznicy zaczęło się coś zmieniać w latach 90., zabrzmiała jakaś inna nuta, początkowo jeszcze słabo, a w obecnym stuleciu już bardzo wyraźnie. Były to głośne gwizdy i okrzyki podczas przemówień, składania wieńców czy nawet tylko pojawiania się wielu osób należących do ówczesnych władz państwowych lub miejskich. Wychodząca w Polsce prasa, będąca własnością obcego kapitału, początkowo zjawisko to ignorowała, lecz później na ludzi, którzy w obchodach sierpniowej rocznicy uczestniczyli często od dziesiątków lat, posypały się gromy. Co się wówczas wydarzyło – najłatwiej będzie wyjaśnić, cytując słowa premiera Mateusza Morawieckiego, który na spotkaniu z mieszkańcami Olsztyna (13 lipca 2018 r.) powiedział: „Od 1989 r. tak wiele uczyniono, żeby wcisnąć w nasze sumienia obce grzechy, żeby nam przypisać odpowiedzialność za największe zbrodnie w historii ludzkości”.
Reklama
W ten sposób dopisano ostatni rozdział do księgi kłamstwa, rozpoczętej nieobecnością Polaków na Paradzie Zwycięstwa. Z bohaterskiego narodu ogromnych ofiar poniesionych w ciągu 20 lat od „Operacji Polskiej” NKWD 1937 r. do ostatnich wyroków śmierci 1956 r. uczyniono zbrodniarzy. W rocznicowych 1-sierpniowych zgromadzeniach jako przedstawicie władz państwowych lub miejskich zaczęli uczestniczyć ludzie, którzy brali udział w tym wciskaniu w nasze sumienia grzechów naszych wrogów. Przez wypowiadane słowa lub brak reakcji wtedy, kiedy była ona koniecznie potrzebna, wpisywali się w to wszystko, co nosi nazwę „pedagogiki wstydu”. Jeżeli popatrzymy na to w świetle słów Papieża Polaka, które były wypowiedziane też w Olsztynie 6 czerwca 1991 r.: „nie ma prawdziwej wolności bez prawdy” – zrozumiemy już wszystko. Ludzie rządzący III Rzecząpospolitą mieli usta pełne słów o wolności, a często sączyli kłamstwo i w ten sposób nam tę wolność odbierali. Nie powinni oni czuć się bezpiecznie między brzozowymi krzyżami, pod pomnikiem Gloria Victis. Warszawa patriotyczna, dumna stolica dumnego narodu, reaguje gniewnie, spontanicznie, nie ma względu na urząd ani na osobę; zna historię, pamięta wszystko. Wartości określone dewizą „Bóg, Honor, Ojczyzna” ceni wyżej niż takie jak „europejskość”, „tolerancja” czy „nowoczesność”. Smutne, bardzo smutne, że w środowiskach czy partiach politycznych, które wciskały nam w sumienia obce grzechy, byli i ciągle są ludzie pochodzący z zasłużonych dla ojczyzny rodzin. Z gwizdami poradzono sobie, czyniąc oficjalną część obchodów zupełnie bezosobową i milczącą. Jednak nie jest to zgodne z polską tradycją, a o naszych bohaterach powinniśmy głośno mówić całemu światu. Marzy mi się taki Narodowy Dzień Pamięci Powstania Warszawskiego, w którym w części oficjalnej obchodów wszyscy przedstawiciele władz państwa, a także opozycja i władze miasta Warszawy bez lęku pokażą Polakom swoje czyste twarze.
Modlitwa
Zakończmy fragmentem wiersza napisanego przez Jana Bonawenturę Romockiego – jego matkę Jadwigę już spotkaliśmy. Tytuł wiersza: „Modlitwa” – możemy ją odmówić za współczesnego Polaka, każdego z nas.
„Od rezygnacji w dobie klęski,
Lecz i od pychy w dzień zwycięski,
Od krzywd, lecz i od zemsty za nie
Uchroń nas, Panie!
Uchroń od zła i nienawiści,
Niechaj się odwet nasz nie ziści.
Na przebaczenie im przeczyste
Wlej w nas moc, Chryste!”
Dziękuję mojej żonie Marii za odnalezienie wśród pamiątek rodzinnych zeszytu ze spisanymi wspomnieniami, a także kuzynce Oldze Wiechnik za zgodę na publikację zapisków jej prababki Heleny Komierowskiej.