Reklama

Historia

Szczodre Gody po staropolsku

W tym roku szczodre gody, czyli inaczej karnawał, zapowiada się skromnie. Z powodu pandemii COVID-19 będziemy pewnie siedzieli w domach w otoczeniu rodziny. Przypomnijmy więc sobie, jak bawili się w tym okresie nasi przodkowie, dla których po czasie Adwentu i postów następował upragniony czas radości i zabawy.

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Okres od Świąt Bożego Narodzenia do Trzech Króli był czasem szczególnym, nazywanym często szczodrymi dniami (Szczodre Gody), gdyż był to czas wzajemnego obdarowywania się, czym kto mógł. Już po powrocie z Pasterki obficie raczono się jedzeniem i napojami. Nawet najubożsi starali się na ten czas przygotować lepsze jedzenie. Boże Narodzenie otwierało okres zabaw i odwiedzin. Stoły w te dni musiały być suto zastawione różnego rodzaju potrawami. Zgodnie z tradycją nie wolno było pozwalać sobie na oszczędność.

Po domach wędrowali kolędnicy: obok księży i zakonników zbierających datki na kościół po kolędzie chodziła młodzież męska, często w przebraniu, prowadząc ze sobą „turonia” – potwora ubranego w skóry, z wielką drewnianą głową i kłapiącą paszczą, siejącego postrach wśród dzieci. Chłopcy śpiewali przy tym pieśni, a także wierszowane życzenia pod adresem poszczególnych członków odwiedzanej rodziny. W zamian oczekiwali poczęstunku – dla wielu biedniejszych, chłopskich dzieci była to jedyna okazja poznania smaku kiełbasy.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

W drugi dzień świąt, na św. Szczepana, obsypywano owsem księdza w kościele, a wszystkich parafian przed kościołem – miało to zapewnić urodzaj w nadchodzącym roku. W trzecim dniu natomiast święcono wino, które uważano za lekarstwo przy bólu gardła i zębów.

Nie obchodzono specjalnie hucznie pożegnania starego i powitania nowego roku kalendarzowego. Nie było także zwyczaju czuwania do północy. Moda na sylwestrowe bale z otwieranym uroczyście szampanem przyszła do Polski z Francji dopiero w połowie XIX wieku. Zamiast tego biesiada w ostatnim dniu roku była okazją do wróżb matrymonialnych, podobnych do dzisiejszych andrzejek. Lano więc wosk przez klucz, palono wiechcie suchego lnu (im który wyżej wzleciał, tym bardziej prawdopodobne było zamążpójście), ewentualnie nasłuchiwano szczekania psów, by określić kierunek, z którego przyjdą swaci. Najbardziej zdesperowane dziewczęta czekały do północy przed lustrem przy zapalonej woskowej świecy. Ufano, że jeśli wytrzymały bez obracania się, mogły zobaczyć wizerunek swojego przyszłego męża.

Reklama

W pierwszym dniu roku całymi rodzinami udawano się do kościoła na nabożeństwo. Proboszcz po kazaniu rozpoczynał składanie sobie wzajemnie życzeń. W tym dniu witano się słowami: „Bóg cię stykaj”, co oznaczało polecenie Bożej opiece. Chłopi obsypywali się znów owsem, a ci, którzy odwiedzali sąsiadów, sypali go po szczypcie w każdym rogu stołu, aby podobnie stoły były obłożone chlebem w nowym roku. Przy okazji obdarowywano się prezentami. W dworach magnackich dostawali je krewni, dworzanie i służba, a były to nierzadko konie z rzędami, puchary, szable, a nawet całe wioski.

Dwanaście dni upływających od Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli uważane było za nieomylną przepowiednię pogody dla dwunastu kolejnych miesięcy w roku. Dzień 25 grudnia stanowił prognozę dla stycznia, 26 – dla lutego itd. Ponadto każdą dobę dzielono na cztery części, każda ćwiartka wróżyła pogodę na odpowiedni tydzień miesiąca. Do dziś starzy górale stosują tę metodę jako źródło informacji, a na Mazowszu krąży przepowiednia, że jeśli Boże Narodzenie wypada w niedzielę, zima będzie ciepła, wiosna dżdżysta, lato suche, jesień deszczowa i wietrzna, zboże wyrośnie wysokie na chłopa, pszczoły dadzą dużo miodu, a w małżeństwach nie będzie swarów.

Pije Kuba do Jakuba...

Najbardziej rozpowszechnioną formą zabawy karnawałowej w I Rzeczypospolitej były biesiady. Chłopi spotykali się w karczmach, szlachta we dworach, magnaci w pałacach. Uczty zaczynały się zwykle od tańca. Ta umiejętność była jedną z podstaw w wychowaniu młodego szlachcica. Ale przy tym niemile widziano tańczenie w stanie upojenia alkoholowego, części biesiadników musiały więc wystarczyć tylko rozkosze stołu.

Reklama

Ze względu na długość uczt karnawałowych serwowano olbrzymią liczbę dań. Królowały rosoły, barszcze, mięsa podawane w najrozmaitszy sposób, z ogromną ilością przypraw, do których zaliczano kartofle, ryż i cytryny. Najbardziej ulubionym daniem był bigos, którego brak mógł być afrontem wobec gości. Sztućce posiadali tylko najbogatsi – na bale przyjeżdżali ze swoimi. Pozostali używali rąk, resztki wrzucano pod stół, gdzie czekały na nie psy, a brudne ręce i usta wycierano w obrus. Miejsce przy stole wyznaczało rangę pośród zgromadzonych. Najlepsze kąski trafiały się tym, którzy siedzieli najbliżej gospodarza – na koniec trafiały resztki.

Po każdym daniu następowały toasty. Za zdrowie gospodarza, sąsiadów, dam, dzieci, koronowanych głów, byle tylko wychylić kolejny kielich. Odmowa mogła być odebrana jak osobista uraza, pozostawało więc albo pić do dna, albo usiłować przechytrzyć zgromadzonych. Niektórzy potajemnie wylewali więc alkohol albo chowali kielich pod stół, ale biesiadników pilnowała służba i uzupełniała zawsze kielich do pełna. W dodatku uważano powszechnie, że ten, kto oszukuje przy winie, oszukuje we wszystkim.

Najważniejsze toasty spełniano, pijąc po kolei z jednego dużego kielicha o pojemności 3-4 dzisiejszych szklanek. Były to tzw. kulawki, czyli specjalne kielichy bez stopki, których nie można było postawić na stole, zawartość należało zatem wypić do dna. Czasem bywały dekorowane rysunkami i napisami, np.: „Ludzie mi nogę wzięli, dogadzając sobie. Ja im lepiej dogodzę, gdy odbiorę obie”. Kronikarz tak opisywał ten zwyczaj: „Z jednej szklanki pili za koleją lub z jednego puchara, nie brzydząc się kroplami napoju, które z wąsów jednego spadały w puchar podawany drugiemu. (...) Jak zaś nastały kielichy szklanne i kieliszki, nastała zarazem i obrzydliwość cudzej gęby. Kto spełnił kielich, nim go drugiemu podał, wytarł go czysto serwetą, dalej zaś za ochędóstwem postępującym w górę przepłukiwano go po każdym pijącym wodą w kredensie”.

Reklama

Czasem do picia używano długiego, cienkiego kielicha o dużej objętości, zwanego kijem lub kijasem, którego też nie można było odstawić na stół. Podczas biesiady wino z takiego kielicha należało wypić duszkiem, bez nabierania powietrza, czyli bez dmuchania do środka. Kto tak potrafił, „nie w kij dmuchał”. Jeśli zaś nie potrafił, wylewano mu za karę kielich wody za kołnierz. Popularną zabawą było picie na czas z dwulitrowego naczynia, żeby zdążyć w czasie śpiewania jednej piosenki. Jeśli delikwent nie zdążył, dolewano mu to, co wypił, i musiał zaczynać od początku. Z namawiania gości do robienia głupich rzeczy po pijanemu słynął król August II Mocny. Ale za sukces w piciu można było od niego dostać pieniądze, starostwo lub nawet order Orła Białego.

Magnateria i szlachta piły najczęściej miody pitne, z których Polska słynęła, i które można było długo przechowywać. Z win najpopularniejsze były węgierskie, reńskie i mołdawskie. Wina francuskie nie miały większego wzięcia – były zbyt wytrawne jak na polskie podniebienie. Wódkę uważano za napój dla prostaków lub w najlepszym przypadku za lekarstwo na wągry. W większych ilościach zaczęto ją pić dopiero w XVIII wieku, ale lubiących wódkę uważano za gorszych i podejmowano ich w osobnych pomieszczeniach. Powszechnym napojem, zastępującym niezdrową wodę, było piwo, bardzo różnej jakości – od drogich gatunków sławnych w całym kraju (piwo wareckie, gdańskie) do lichych miejscowych cienkuszy.

Co ciekawe, Polaków nie uważano wówczas za pijaków. Więcej od nas pito w Niemczech, w Czechach, Szwecji, Rosji, a nade wszystko w Anglii.

Ten straszny kulig

Jeśli tylko pogoda dopisywała, najczęstszą rozrywkę wśród szlachty, szczególnie pod koniec karnawału, stanowiły kuligi. Nazwa pochodzi od laski z kulą na wierzchu, którą posyłano od domu do domu na znak, że wkrótce przybędą goście. Kilku sąsiadów, zmówiwszy się, wsiadało do sań i razem z żonami, dziećmi i służbą jechało korowodem z muzykantami do najbliższego majątku. Prowadził ich wodzirej zwany Arlekinem. Wpadał on do dworu z okrzykiem: „Kulig jedzie, zje, wypije i pojedzie!”. Gospodarz oddawał mu klucze od piwniczki z winem, a gospodyni – klucze od spiżarni z jedzeniem. Kiedy goście najedli się, napili, ogrzali i potańczyli, na znak wodzireja i okrzyk: kulig – kulig ruszali w dalszą drogę, zabierając ze sobą gospodarza z całą rodziną. Do kolejnych odwiedzanych dworów zajeżdżała więc coraz większa gromada gości. Kulig kończył się po kilku dniach u tych, którzy go zapoczątkowali. Organizowano również dzikie, nieproszone kuligi. Podobnie jak przy zapowiadanych były okazją do obżerania się i opijania sąsiadów. Ksiądz Jędrzej Kitowicz wspominał: „Najsławniejsze co do pijatyki i brawury te kuligi były w województwie rawskim, gdzie się nieraz krwią oblewały, a jeżeli się kto obcy przez niewiadomość wmieszał do tego kuligu, a nie podobał się mu albo nie mógł wystarczyć zdrowiem pijaństwu – zbili jak leśne jabłko, suknie w płatki na nim podrapali i wypędzili, jakoby dla słabego zdrowia niegodnego tak dzielnej kompanii”.

Reklama

Najsławniejszy kulig miał miejsce w Warszawie pod koniec stycznia 1695 r. Jan III Sobieski z Marysieńką pędzili w saniach przez stolicę, odwiedzając po kolei pałace Sapiehów, Radziwiłłów, Potockich i Lubomirskich. Orszakowi liczącemu 107 bogato zdobionych sań towarzyszyło 10 kapel, a drogę oświetlało 800 pochodni. Królewski kulig zakończył się wystawną biesiadą w Wilanowie. W zabawie na saniach nie przeszkadzała nawet odwilż. Król August II Mocny polecił zwieźć 300 wozów śniegu na trasę przejazdu. Przebił go Karol Radziwiłł „Panie Kochanku”, który urządził kulig w środku lata, jeżdżąc po cukrze, który kazał wysypać na dziedzińcu swojego zamku w Nieświeżu.

Zabawy i atmosfera ogólnego szaleństwa podczas polskiego karnawału zadziwiała obcokrajowców. Ambasador sułtana tureckiego Sulejmana I Wspaniałego raportował swemu władcy: „W pewnej porze roku chrześcijanie dostają wariacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele na głowy leczy takową”.

2020-12-19 19:45

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Instytut piękności

„Niniejszym stwierdzam, iż życie Andrzeja Krauthammera zostało uratowane dzięki pomocy, z narażeniem własnego życia, przez Madę Walterową.
Mada Walterowa pomagała Żydom z zaparciem się siebie, czego byłam świadkiem i osobiście doznałam wiele dobrego”.
Oświadczenie złożone u łódzkiego notariusza w 1947 r. przez Celinę Sandler, w czasie okupacji ukrywającą się pod przybraną tożsamością Janiny Czajkowskiej, jest jednym z wielu w sprawie opatrzonej numerem 1222/1978

Mada Walter urodziła się na początku ostatniej dekady XIX wieku. Jej ojciec, wybitny przyrodnik, założyciel Muzeum Przyrodniczo-Etnograficznego we Lwowie, zaszczepiał w córce pasje naukowe związane m.in. z rozwijającą się prężnie balneologią. Matka zaś, która prowadziła w Rymanowie zakład dietetyczny, nauczyła ją podstaw przedsiębiorczości. Mada Walter skończyła studia medyczne w Zurychu w Szwajcarii i przez kolejne lata dokształcała się w najważniejszych ośrodkach leczniczych ówczesnej Europy: w Niemczech, Austrii, Czechach, na Węgrzech, we Francji. Po powrocie do kraju wykładała m.in. w Szkole Pielęgniarstwa Polskiego Czerwonego Krzyża, pisała liczne prace naukowe i artykuły do popularnych gazet promujące zdrowy tryb życia. Tuż przed wojną zorganizowała w Warszawie Ligę Obrony Zdrowia, a przy ul. Nowy Świat założyła pierwsze w Polsce nowoczesne centrum dietetyczno-kosmetyczne, połączone z jadłodajnią i pijalnią soków roślinnych. Współpracowała nawet z Ministerstwem Spraw Wojskowych, pomagając w opracowaniu specjalnego pożywienia dla żołnierzy. Jej wielkim marzeniem było otwarcie nowoczesnej uczelni, w której kolejne pokolenia mogłyby się kształcić w zakresie leczenia żywieniem. Szkoła Zdrowia miała po raz pierwszy otworzyć swoje podwoje 1 września 1939 r.

CZYTAJ DALEJ

Bp Andrzej Przybylski: co jest warunkiem wszczepienia nas w Kościół?

2024-04-26 13:12

[ TEMATY ]

rozważania

bp Andrzej Przybylski

Karol Porwich/Niedziela

Każda niedziela, każda niedzielna Eucharystia niesie ze sobą przygotowany przez Kościół do rozważań fragment Pisma Świętego – odpowiednio dobrane czytania ze Starego i Nowego Testamentu. Teksty czytań na kolejne niedziele w rozmowie z Aleksandrą Mieczyńską rozważa bp Andrzej Przybylski.

28 Kwietnia 2024 r., piąta niedziela wielkanocna, rok B

CZYTAJ DALEJ

Rozmowa z Ojcem - #V niedziela wielkanocna

2024-04-27 10:33

[ TEMATY ]

abp Wacław Depo

Karol Porwich/Niedziela

Abp Wacław Depo

Abp Wacław Depo

Jak wygląda życie codzienne Kościoła, widziane z perspektywy metropolii, w której ważne miejsce ma Jasna Góra? Co w życiu człowieka wiary jest najważniejsze? Czy potrafimy zaufać Bogu i powierzyć Mu swoje życie? Na te i inne pytania w cyklicznej audycji "Rozmowy z Ojcem" odpowiada abp Wacław Depo.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję