Tadeusz Witkowski, tato pani Krystyny, jako 17-latek uczestniczył w powrocie ciała św. Andrzeja Boboli do Ojczyzny. Później, przez całe życie, miał wielkie nabożeństwo do głównego patrona Polski, któremu zawdzięczał kilkukrotne ocalenie. Niezwykłą historię swojego życia wielokrotnie opowiadał dzieciom i wnukom, a ta odżyła na nowo po latach w pamięci jego córki za sprawą wykładu Doroty Niedźwieckiej, dziennikarki EWTN Polska.
Obrazy i wspomnienia
W wykładzie w Wilkanowie o św. Andrzeju Boboli pani Krystyna uczestniczyła wraz z mężem. – Sposób, w jaki pani Dorota przedstawiała tę postać, bardzo mnie poruszył. Na prezentowanych filmach mieliśmy okazję zobaczyć tłumy ludzi, procesje od granicy aż do Warszawy, przystanki w miastach, gdzie zatrzymywała się trumna. Nie do końca sobie wyobrażałam, że to było aż tak wielkie poruszenie w naszym narodzie. Wszystko wyglądało tak, jak tata opowiadał. W mojej głowie odezwały się żywe obrazy i wspomnienia związane z tym, jak narodziło się nabożeństwo mojego taty do św. Andrzeja Boboli – mówi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Szczególna więź
Reklama
Kanonizacja św. Andrzeja Boboli odbyła się 17 kwietnia 1938 r. Już w czerwcu relikwie męczennika specjalnym pociągiem wracały z Rzymu do Polski. Po drodze pociąg stawał na kolejnych stacjach, na krótko zatrzymał się również w Jarocinie, niedaleko Poznania, gdzie w tym czasie mieszkała rodzina Witkowskich. – Mój dziadek Marcin pracował w policji i zabezpieczał przyjazd trumny z ciałem świętego. Tata miał wtedy 17 lat. Rano, jeszcze zanim pociąg nadjechał, już był na dworcu. Kiedy pociąg przyjechał, sprytnie wskoczył na specjalnie przygotowaną platformę i znalazł się tuż obok trumny z ciałem świętego – opowiada pani Krystyna. – Ludzie wykorzystali tę sytuację i zaczęli podawać tacie dewocjonalia: książeczki, obrączki, różańce, obrazki, prosząc, by dotknął nimi trumny. W ten sposób te przedmioty stawały się relikwiami trzeciego stopnia. Mój ojciec wspominał, że był wtedy bardzo przejęty i wzruszony. Czuł, że między nim a świętym wywiązała się szczególna więź. Na koniec ucałował trumnę, zabrał z niej różyczkę, którą była przyozdobiona, i umieścił ją w domowym ołtarzyku, który znajdował się w jego pokoju, a przed którym modliła się cała rodzina. Od tamtej pory regularnie polecał się św. Andrzejowi Boboli.
Padli na kolana
Reklama
We wrześniu 1939 r. Tadeusz Witkowski jako kadet Podoficerskiej Szkoły Piechoty dla Małoletnich nr 2 w Śremie został skierowany do Lwowa, gdzie uczestniczył w obronie tamtejszej cytadeli. – Kadeci nie byli na pierwszej linii frontu, pracowali głównie jako sanitariusze, choć tata wspominał, że czasami, pod osłoną nocy, rozbrajali niemieckie oddziały. Później, kiedy od wschodu Lwów został zaatakowany przez Armię Czerwoną, tata trafił do sowieckiej niewoli – opowiada Krystyna Turzańska. – W swoim pamiętniku pisał, że prowadzono ich na wschód. Wśród nich było wielu oficerów i polskich żołnierzy. Rosjanie powiedzieli im, że prowadzą ich do stacji kolejowej, skąd będą mogli wrócić do swoich domów. Ale im to nie pasowało. Zastanawiali się, dlaczego w takim razie są tak mocno pilnowani – w ciągu dnia przez patrole konne, które nieustannie krążyły wokół jeńców, a nocą ich obozowiska były ciągle przeczesywane światłami reflektorów ciężarówek. Tata wraz z trzema kolegami postanowił uciec. Wykorzystali moment, w którym patrol konny ich minął, i tak jak szli, jeden po drugim, zsunęli się do rowu. Po udanej ucieczce wszyscy padli na kolana i dziękowali Bogu, że ich ocalił. Tato był głęboko przekonany, że gdyby nie uciekli, trafiłby do któregoś z obozów jenieckich i spotkałby go taki los, jak oficerów zamordowanych w Katyniu. Wielokrotnie podkreślał, że święty Andrzej Bobola uratował go wtedy przed niechybną śmiercią – opowiada córka.
Nikt nie zginął
Tadeusz Witkowski z grupą kolegów dotarł do Zamościa. Tam przez pewien czas pracował w polskim szpitalu jako sanitariusz. Gdy miasto znalazło się pod okupacją niemiecką, nastąpiła demobilizacja szpitala, a Tadeusz powrócił do domu, do Jarocina. Tam zastał ojca i młodszego brata. Radość była niesamowita, jednak to nie koniec jego trudnej historii. Nazajutrz po powrocie został aresztowany razem ze swoim bratem przez Niemców, którzy szukali „jakiegoś zbiega”, i zesłany na roboty do Niemiec. Najpierw pracował u niemieckiego gospodarza, w nieludzkich warunkach. Z tego powodu uciekł w okolice Saksonii, gdzie pracował aż do początku 1945 r. Do domu powrócił, gdy kończyła się wojna, wiosną 1945. – W swoim dzienniku zapisał, że jest przekonany, że Pan Bóg, za wstawiennictwem św. Andrzeja Boboli, uratował życie nie tylko jemu, ale całej rodzinie, bo nikt w czasie wojny nie zginął. Cała rodzina: on, rodzice i jego czworo rodzeństwa, bo miał jeszcze dwóch braci i dwie siostry, przeżyli wojnę i wyszli cało z tej opresji – opowiada Krystyna Turzańska.
Był mocno poraniony
Po wojnie pan Tadeusz chciał również służyć Ojczyźnie jako żołnierz, jednak nie mógł zrealizować swojego pragnienia ze względu na ówczesną sytuację polityczną w kraju. W związku z tym podjął pracę jako geodeta. Był już szczęśliwym mężem i ojcem trójki dzieci, gdy uległ groźnemu wypadkowi. – W kwietniu 1956 r., podczas wytyczania gruntów w okolicach Zielonej Góry, natrafił na jakiś przedmiot, który przeszkadzał mu we wbiciu tyczki geodezyjnej w ziemię. Okazało się, że to był niewypał, który eksplodował. Ojciec był mocno poraniony – ucierpiały ręce, klatka piersiowa, właściwie wszystkie części ciała od pasa w górę. Najgorsza jednak rana była w głowie. Odłamek przebił czoło z prawej strony i utkwił w głębi czaszki – wspomina pani Krystyna. – Krew lała się obficie. Kolega, z którym pracował, uratował go, rwąc swoją koszulę i robiąc z niej opatrunki. Rannego przewieziono najpierw do szpitala w Sulechowie, a stamtąd do Kliniki Neurochirurgii w Poznaniu, gdzie zajął się nim lekarz prof. Hieronim Powiertowski. Profesor zdecydował, by wydostać odłamek metalu tą samą drogą, którą wszedł, za pomocą nowatorskiej metody magnetycznej. I to się udało. Choć tata doświadczał później lekkich problemów zdrowotnych, jak ataki epilepsji, to okazały się one przejściowe. Po usunięciu odłamka ojcu pozostało na czole wgłębienie. Kilka lat po zdarzeniu prof. Powiertowski ponownie go operował i uzupełnił brak kości w czole płytką tantalową.
Czuwał całe życie
Tadeusz Witkowski zmarł w 2012 r. w wieku 91 lat. Święty Andrzej Bobola – jak mówił – czuwał nad nim całe życie i dzięki niemu dożył późnej starości. W swoim pamiętniku zapisał, że jako młodzieniec zanosił modlitwy do Boga przez wstawiennictwo św. Andrzeja Boboli o opiekę dla siebie i całej swojej rodziny: „I dziś stwierdzam, w całym moim życiu, modlitwy moje zostały wysłuchane i dziś nadal moim Pośrednikiem do Wielkiego Boga i Matki Niepokalanej został św. Andrzej Bobola, gdyż on jako święty jest bliżej Boga i do Niego ma dostęp” – zapisał cudownie ocalony.