"Z tamtego świata" wrócił na początku roku. Ojciec Roman Rusinek - drobny, szczuplutki, z widocznym zmęczeniem na twarzy. Przyjechał wieczorem do Zamościa z Gdeszyna. Cały dzień opowiadał o Afryce. Zmęczony. Ale dobrze, może jeszcze raz... Z takim samym zaangażowaniem. Bo wie, że tu, tak jak w wielu innych miejscach, znajdzie dobrych ludzi.
Głębokie wody
Spędził tam niemal 6 lat. Teraz przyzwyczaja się do Polski.
A to trudne, inne. Życie misjonarza. Jak wygląda?
Do Rwandy ojciec Roman wyjechał od razu po skończeniu
seminarium. Nie miał żadnego doświadczenia. Tuż po święceniach kapłańskich
wyjechał na 8 miesięcy do Brukseli. Uczył się francuskiego, który
w Rwandzie jest językiem urzędowym. Potem od razu tam. Z wiedzą zaczerpniętą
z książek. Parafia Masaka - 9 kościołów, 40 tys. wiernych - to miejsce
na 6 lat stało się jego domem.
Języka kinia-rwanda uczył się przez zabawy z dziećmi.
Na pierwszych Mszach św. strasznie go kaleczył. Łatwo było powiedzieć
coś, czego nie wypadało nawet w kabarecie czy barze - a co dopiero
podczas Liturgii... To wychodziło dopiero po przeprowadzeniu maleńkiego
wywiadu. Ludzie jednak byli bardzo wyrozumiali dla początkującego
misjonarza. Śmiali się - ale tak od serca. Czasami klaskali. A on
postanowił w zamian oddać im swoje serce.
Czy Afryka potrzebuje takich młodych zapaleńców? Misjonarzy,
którzy zostawiają bliskich, dom, ojczyznę i jadą na nieznaną ziemię,
by tam żyć i swoim życiem uczyć o Bogu? Ojciec Roman uśmiecha się.
Naturalnie. I tylko tyle - naturalnie.
Tam, gdzie Bóg wychodzi na spacer
Reklama
Rwanda. Maleńki kraj leżący na równiku. 2 tysiące metrów powyżej poziomu morza. Klimat niezwykle łagodny. Szwajcaria Afryki. To, co ojciec Roman zobaczył na własne oczy, gdy tu przyleciał, przeszło wszelkie jego oczekiwania. Jest takie piękne powiedzenie: "Bóg wychodzi na spacer w Rwandzie ze względu na jej piękno". Porównywana jest do raju. Dlaczego? Północ: wspaniałe wulkany powyżej 4 tysięcy metrów, których zbocza schodzą we wspaniałe kompleksy jezior. Czystych jezior. Niezwykła fauna i flora. To wszystko pobudza do spojrzenia gdzieś tam, dalej, na Tego, który stworzył ten cud. Zachwyt to jedyne wrażenie, jakie ojciec Roman zapamiętał sprzed 6 lat, kiedy pierwszy raz dotknął stopą ziemi rwandyjskiej. I wielki paradoks - tak piękny kraj i tak wielkie nieszczęście. Cud i bratobójstwo.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Rwandyjczyk spotyka Boga
Bóg i Rwandyjczycy? Początki ewangelizacji to rok 1900. Przez
100 lat 60% Rwandyjczyków przyszło do Kościoła katolikiego. Przyjęło
chrzest. Od 28 lat w Rwandzie pracują Pallotyni. Ojciec Roman jest
jednym z 30.
Katolicy, prawosławni, protestanci - jedność. Współpracują
z sobą bardzo ściśćle, szczególnie jeżeli chodzi o pomoc charytatywną.
Tu miłość chrześcijańska łącząca te wyznania osiąga pełnię. Rwandyjczycy
oprócz Ewangelii potrzebują także chleba. - Trudno mówić o Bogu do
człowieka, który słania się z głodu - ojciec Roman patrzy mi w oczy,
sprawdzając czy na pewno rozumiem, czym jest głód. Na rywalizację
między Kościołami nie ma ani czasu, ani środków, ani sił. Pojednanie
po tym, co wydarzyło się w 1994 r., wszystkie kościoły postawiły
sobie za cel pierwszoplanowy. Bo to jest być albo nie być dla Rwandyjczyków
i Rwandy.
W ostatnim czasie, szczególnie po masakrach 1994 r. w
Rwandzie pojawiło się sporo sekt. - Są to niewielkie grupy, ale trzeba
przyznać - mówi ojciec Roman - bardzo prężne. Mają pieniądze i tym
przyciągają zdesperowanych nieraz ludzi. Potem ci ludzie wracają
do Kościoła - wykorzystani, w bardzo złej na ogół kondycji psychicznej.
Kościół i polityka
Reklama
Kiedy ojciec Roman wyjeżdżał z Rwandy na początku roku, na linii Kościół - państwo następowała pewnego rodzaju odwilż. Od czasu masakr te stosunki były napięte. Kościół ma ogromny wpływ na ludność w Rwandzie. To Kościół uczył miłości i przebaczenia. Niektórym rządzącym to nie odpowiadało. Były przypadki skazania księży za rzekomy udział w masakrach. Dwóch księży skazano na karę śmierci. Przetrzymywano ich na Gikondo - największym więzieniu w stolicy Rwandy. Graniczy ono z parafią ojca Romana. Odwiedzał on więźniów, spowiadał ich. Koniec listopada - księży zwolniono. Uniewinniono. Wcześniej uwolniony został biskup Misago oskarżony bezzasadnie o ludobójstwo. Te wydarzenia dały misjonarzom nadzieję - będzie lepiej.
Rzeź
Reklama
Świątynia była zawsze miejscem azylu politycznego. Człowiek,
nawet najgorszy morderca, jeżeli zdołał dotrzeć do świątyni - był
nietykalny. Tak też było w Rwandzie do 1994 r. Masakry w pewnym sensie,
niestety, ułatwili sami chrześcijanie. Mając przekonanie, że kryjąc
się w świątyni i modląc się o ocalenie, dostąpią go - sprowokowali
sprawców masakr. Ludzi na siłę wyciągano ze świątyń, selekcjonowano
ich w zależności od przynależności do plemienia Tutsi czy Hutu i
tam ich mordowano w okrutny sposób. Kiedy ojciec Roman przybył do
Rwandy, pierwsze kroki skierował do kaplicy Wiecznej Adoracji na
Gikondo. Na cmentarzu obok kaplicy leży około 200 osób. Jak zginęli?
Ojciec Roman mówi powoli, patrząc mi w oczy, żebym nie przeoczyła
żadnego z jego słów - ukryli się w kościele. Była połowa kwietnia.
Wypędzono ich z kościoła, poselekcjonowano. Tych, którzy należeli
do plemienia Tutsi, wymordowano. Leżą we wspólnym grobowcu.
Kaplica jest pomnikiem pamięci tego, co się wydarzyło
w 1994 r. Tak zdecydował Episkopat Rwandy - nie remontować. To ma
być pomnik. Nad ołtarzem widnieje napis: "Bóg jest miłością". W pierwszych
dniach masakr ukryło się tam kilkanaście matek z dziećmi. Oprawcy
nie mogli wejść - kaplica miała solidne, metalowe drzwi. Spuścili
paliwo z samochodu należącego do jednego z misjonarzy, wlali je przez
okna do kaplicy i wrzucili granaty. Te matki i dzieci, które nie
zostały rozerwane, spłonęły żywcem.
Ojciec Roman pamięta, jak stał przy ołtarzu i wpatrywał
się w na pół stopioną monstrancję, na strzaskane tabernakulum, na
spalone ściany. Nie umie tego pojąć. Po prostu nie umie. Zbiorowe
opętanie. Nieustanna walka etniczna między Hutu i Tutsi. Kopia tego,
co się dzieje w Jugosławii. Problem etniczny i walka o władzę. To
jest problem Rwandy i Rwandyjczyków.
Serce na dłoni
Po tym, co się wydarzyło, Rwandyjczycy spoglądają na swoje
życie jak na coś niezwykle kruchego, co może w każdej chwili prysnąć,
zginąć, zniknąć. Jak ta bańka mydlana. Mimo potwornej biedy, pomagają
sobie nawzajem. Po masakrach zostały sieroty, ogromna liczba sierot
- jak podają różne źródła - od 300 do 500 tys. Ludzie nie patrzyli
na swoją biedę. Przygarniali te sieroty, brali za swoje. Dzięki nim
nie umarły z głodu i chorób. Niestety, nie wszystkie miały szczęście.
Przerażająca liczba pracuje na ulicach, żyje z prostytucji. Wiele
z nich angażowanych jest do armii jako "mięso armatnie". UNICEF w
1995 r. przeprowadził badania w Rwandzie na dzieciach w wieku od
5 do 15 roku życia. Badano na ile wydarzenia z 1994 r. wpłynęły na
ich życie. 55% dzieci przeżyło zamordowanie swoich rodziców. 74%
widziało zabijanie innych ludzi. 94% widziało zwłoki zamordowanych.
Około 70% pytanych dzieci doświadczyło zagrożenia życia. Na oczach
67% zniszczono ich domy. 58% było maltretowanych przez uzbrojonych
ludzi. 79% słyszało krzyki umierających. Jacy ludzie z nich wyrosną?
Co zrobić, żeby te młode w tej chwili osoby nie wyrosły na "wraki"
emocjonalne? Potrzeba miłości. Wielkiej miłości. Ciepła. Ludzie,
rodziny, nawet klasy z Polski - dają im to. Adoptują dzieci w Rwandzie.
Ojciec Roman jeździ po Polsce i zachęca: pomagajcie! Ludzie z Warszawy,
Zakopanego, Katowic. Pomagają. Pytają. Interesują się. - Wspaniali
ludzie - uśmiecha się ojciec Roman. Około 2 tys. młodych Rwandyjczyków
znalazło swoje rodziny w Polsce dzięki Adopcji Serca. Największa
pomoc płynie do Rwandy właśnie z Polski. Adopcją Serca obejmowane
są dzieci z terenu parafii prowadzonych w Rwandzie przez polskich
misjonarzy. Nie można pomóc wszystkim - adoptuje się więc dzieci
najbiedniejsze z biednych. W każdej pallotyńskiej parafii jest od
2 do 3 tys. sierot. Pallotyni najpierw szukają takiego dziecka. Przeprowadzają
sondę środowiskową - badają, w jakich okolicznościach zginęli jego
rodzice, w jakiej sytuacji to dziecko znajduje się obecnie. Robi
się mu zdjęcie i zakłada kartotekę. Kiedy zbierze się około 30 takich
dzieci, ojcowie robią listę i przesyłają do Polski. U nas szuka się
osób, które byłyby gotowe zaadoptować takie dziecko.
Adopcja Serca to objęcie dziecka długofalową pomocą duchową
i materialną. Miesięcznie wpłaca się na dziecko 15 dolarów, czyli
ok. 60 zł. Te pieniądze wysyłane są na konta poszczególnych parafii,
w których mieszkają zaadoptowane dzieci. Jedyną drogą kontaktu między
Rwandyjczykami i Polakami jest korespondencja.
Pieniądze? Przede wszystkim ratują życie. Dają możliwość
pójścia do szkoły. Dzięki nim dziecko nie będzie musiało spędzić
całego życia z tą ich tradycyjną motyką w ręku, pracując ciężko na
roli, by zdobyć odrobinę pożywienia.
Dzięki listom dziecko wie, że ma dla kogo żyć, że ktoś
stale o nim pamięta. Ktoś, kto je kocha, i nie są to tylko czcze
słowa - miłość wyraża się przez konkretny gest.
Ludzie? Wszędzie są dobrzy
Czy ojciec Roman do Rwandy wróci? Bardzo by chciał. Na razie
jeździ po Polsce i opowiada. Szuka rodzin, ludzi, szkół, instytucji,
które chciałyby zaadoptować rwandyjskie sieroty. Dlatego trafił do
Gdeszyna. A stamtąd, na chwilę, żeby o Afryce poopowiadać - do Zamościa.
Taki zapaleniec. - Dobrzy ludzie są wszędzie - mówi. Jutro już będzie
na innym końcu Polski. Tam też znajdzie dobrych ludzi. Na pewno.
Jak adoptować małego Rwandyjczyka? Ojciec Roman uśmiecha
się ucieszony, że zapytałam. Skoro ja zapytałam, zapytają i inni.
To proste. Wystarczy napisać pod adresem: Pallotyński Sekretariat
Misyjny Prowincji Chrystusa Króla, ul. Skaryszewska 12, 03-802 Warszawa,
skr. poczt. 225 z dopiskiem "Adopcja Serca".