Tak się dziwnie składa w polskiej historii, że najbardziej uroczyście obchodzimy rocznice naszych narodowych klęsk. Może to kult cierpienia tkwi w naszej psychice. Może to wpływ romantycznych obrazów
Polski jako Mesjasza Narodów, który musi cierpieć i w tym jest jego powołanie. A może dlatego, że to, co boli, odciska się w pamięci bardziej niż to, co raduje. Dobro traktujemy wszakże jako normalność,
a krzywdę i zdradę trudniej zapomnieć.
Cieszę się, że w tym roku, w dużej mierze dzięki prezydentowi Kaczyńskiemu, udało się godniej niż kiedykolwiek obejść kolejną rocznicę Powstania Warszawskiego. Dobrze, że otwarto oczekiwane od dawna
muzeum, że umożliwiono przyjazd weteranom Powstania przebywającym za granicą, że niemiecki premier przyznał się do hańby swojego narodu. Dobrze, że wreszcie brytyjski historyk ogłosił światu, iż winę
za upadek Powstania ponosi cała antyhitlerowska koalicja, z Roosveltem, Stalinem i Churchillem na czele. Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że Powstanie jest jednym z wielu naszych zwycięstw moralnych,
a militarnie skończyło się klęską. Nic zatem dziwnego, że w przeżywaniu jego 60. rocznicy dominowało wspomnienie zagłady 200 tys. Polaków i bezmiaru zniszczeń.
Za dwa tygodnie będziemy mieć kolejną rocznicę, tak bardzo polską, tak bardzo bolesną i tak bardzo uroczyście świętowaną. Bo przed 65 laty, gdy polskie dzieci miały rozpocząć rok szkolny, zostaliśmy
napadnięci przez sąsiadów i opuszczeni przez sojuszników. A potem jeszcze ten „nóż w plecy” 17 września. Jako pierwsi i w tym czasie jedyni przeciwstawiliśmy się nawale dwóch totalitaryzmów.
I znowu mieliśmy moralne zwycięstwo, choć militarnie klęska była nieunikniona.
Nie jestem za tym, żebyśmy zapominali o bolesnych rocznicach. Byłoby to niewłaściwe ze względu na pamięć o bohaterach, ze względu na historyczną sprawiedliwość i dlatego, że utrata pamięci jest utratą
tożsamości. Zanim jednak rozpoczną się obchody kolejnej bolesnej rocznicy, mamy w połowie sierpnia inną narodową uroczystość, moim skromnym zdaniem, trochę niedocenianą. Bo chyba ciągle za mało świętujemy
rocznicę Cudu nad Wisłą. Czy dlatego, że to już 84. rocznica? Czy również dlatego, że skutkiem wielkiej Bitwy Warszawskiej stoczonej pod Ossowem i Radzyminem nie były dla nas traumatyczne wydarzenia,
które by utrwaliły na wieki pamięć o roku 1920?
Może zatem warto, nie zapominając o naszych zwycięstwach moralnych, z nie mniejszym zaangażowaniem świętować rocznicę militarnego zwycięstwa. Tak w imię prawdy historycznej, w imię wdzięczności przed
Bogiem i w imię naszej psychicznej równowagi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu