Pani Helena Grodzka ze Stanów Zjednoczonych przekazała kilka lat temu dar pieniężny na ten cel, a 6 listopada podczas zaduszek poetyckich w kaplicy św. Leonarda odebrała specjalną nagrodę; mogła także powiedzieć młody ludziom: to wszystko dlatego, że bardzo was kocham!
Zaduszki na św. Leonarda
Od trzech lat podopieczni, przyjaciele, darczyńcy franciszkańskiego Ośrodka Leczenia Uzależnień od Środków Psychotropowych „San Damiano” w Chęcinach spotykają się w dniu odpustu św. Leonarda, patrona ich kaplicy, aby odpust uczcić zaduszkami poetyckimi. Przygotowali je i przedstawili podopieczni ośrodka pod kierunkiem o. Tomasza Pawlika OFMConv. Spektakl wypełniły wiersze ks. Jana Twardowskiego, w których miłość stanowi pomost pomiędzy życiem a śmiercią, stąd tytuł: „Nie bój się kochać”. Samo miejsce - kaplica św. Leonarda w obrębie klasztornego kompleksu - także nie było przypadkowe. Jak informuje epitafium, właśnie tutaj znaleźli niegdyś miejsce spoczynku trzej bracia franciszkanie, zamordowani przez wojska kozackie w 1657 r..
A św. Leonard jest patronem więźniów, jeńców, zaś od trzech lat patronuje modlitewnym spotkaniom zdrowiejących narkomanów oraz ich terapeutów.
O. Kazimierz Malinowski OFMConv, prowincjał krakowskiej prowincji franciszkanów, w myśl „najdawniejszej franciszkańskiej tradycji”, przekazał Helenie Grodzkiej specjalną nagrodę - symboliczną rzeźbę, nawiązującą do habitu św. Franciszka (wykonaną przez artystów z krakowskiej ASP). „To największa łaska od Boga, gdy ci młodzi ludzie potrafią stanąć w prawdzie o sobie” - mówiła wzruszona fundatorka „San Damiano”.
75-letnia Helena Grodzka urodziła się na Białostocczyźnie, pracując przez większość życia w Stanach Zjednoczonych jako pomoc pielęgniarska, postawiła sobie cel: wspierać ośrodki dla uzależnionej bądź potrzebującej pomocy młodzieży. W Polsce dzięki jej hojności powstało sześć placówek.
Goście zaduszek, w tym także mieszkańcy Chęcin, uczestniczyli we Mszy św. w kościele Ojców Franciszkanów oraz w „zaduszkowej agapie” w krużgankach klasztoru. Była także okazja do niejednej rozmowy p. Heleny z tak bliską jej młodzieżą.
Helena Grodzka o sobie
„Całe życie, a szczególnie lata pracy w Stanach Zjednoczonych nauczyły mnie, że człowiek jest najważniejszy, że pieniądze - owszem, są potrzebne, ale za bardzo mamią. A człowiek, nasz stosunek do niego - to się liczy. Do Ameryki wyjechałam w wieku 41. lat, w 1972 r. Pojechałam poznać rodzinę, nawet nie za chlebem - mieliśmy przecież gospodarkę między Zambrowem a Białymstokiem. Mąż Czesław dołączył do mnie po roku. Moim cichym marzeniem było zawsze zostać pielęgniarką, dlatego z wielką radością czuwałam przy chorej cioci. Trochę pracowałam w fabryce, ale zawsze pociągało mnie pomaganie chorym, opieka nad nimi, czuwanie przy łóżku. Początkowo byłam nieodporna na ludzkie cierpienie, litowałam się i buntowałam, że tyle bólu na świecie. „Litość bez okazania pomocy bardzo boli” - powiedziała mi raz koleżanka i te jej słowa zapamiętałam na całe życie. Dostałam posadę w domu dla starszych osób, prowadzonym przez zakonnice. Choć wydawało mi się, że to nie dla mnie, bardzo modliłam się o rozpoznanie w sobie tej sytuacji. I kryzys przeszedł, wszelkie wątpliwości minęły. Zrozumiałam, jak jestem potrzebna tym staruszkom, pracowałam wśród nich po 16 godzin na dobę. Wreszcie jako pomoc pielęgniarska dostałam posadę w Beyonne, gdzie mieszkam (to mniej więcej godzina drogi do Nowego Yorku). Przygotowywałam chorych do operacji, myłam, słałam łóżka. I coraz częściej spotykałam młodych ludzi opętanych nałogami, alkoholizmem, narkotykami, umierających na AIDS. Broniłam ich przed samobójstwem, trzymałam za rękę, gdy odchodzili. Docierało do mnie, że w dużej większości ten ich tragiczny los nie był z wyboru. Albo rodzina ich zostawiła, albo wyrastali w środowiskach całkowicie patologicznych, nie wiedząc, że może być inne życie, nie umiejąc żyć. Z każdym dniem czułam, że strasznie kocham te zagubione dzieci (swoich nie miałam, a doświadczenia z kuzynem alkoholikiem też czegoś mnie nauczyły). Spadło na mnie olśnienie, że najlepsza terapia dla tych młodych ludzi to oparcie o Boga, o wiarę. I tak się stało, że poczułam jakby wewnętrzny nakaz, żeby swoje oszczędności przeznaczyć na taki ośrodek terapeutyczny, katolicki. Ale w Ameryce - to tak trudno... Pomyślałam o swojej ojczyźnie, o Polsce, ale zupełnie nie umiałam się do tego zabrać, no bo do kogo się udać? Pielgrzymowałam nawet do Ziemi Świętej w intencji, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji, a pragnienie pomocy dla uzależnionej młodzieży było coraz silniejsze. Znajomi, rodzina, dziwili się, a któż ty jesteś, że tak masz pomagać, jakieś ośrodki zakładać? A ja nawet chciałam do Ojca Świętego z tym się udać. Wreszcie Pan Bóg zetknął mnie z ks. Czesławem Sekierą z Warszawy, który miał doświadczenie w tej dziedzinie i on mną pokierował. I to naprawdę nie moja zasługa. Jestem taki sobie mały skromny człowiek. Tylko ja bardzo kocham Boga i młodzież. I tak sobie myślę, że nawet gdy jednej osobie uda się pomóc, to już warto było się narodzić...”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu